Oświecenie.
Kiedy po raz pierwszy o nim usłyszałam poczułam, że to coś dla mnie.
Nie miałam pojęcia o co chodzi ani dlaczego jest ono traktowane jak Święty Graal, ale samo słowo brzmiało dla mnie super pociągająco.
Chciałam dowiedzieć się o nim więcej i postanowiłam zrobić wszystko, co będzie trzeba, żeby je osiągnąć. Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, kiedy czegoś naprawdę chcę. A w tym przypadku bardzo chciałam, chociaż nie wiedziałam czym dokładnie jest to, czego chcę.
Studiowałam nauki Zen i koany, czytałam Hawkinsa i jego Mapę Poziomów Świadomości, na której najwyżej kalibrującym punktem było Oświecenie. Przerobiłam cały Kurs Cudów. Próbowałam medytacji siedzącej i chodziłam boso po trawie – bardzo wolno, żeby zdawać sobie sprawę z każdego kroku, który stawiam. Robiłam głodówki i próbowałam osiągnąć stan świadomości breathariańskiej. Zmieniłam pastę do zębów na taką bez fluoru. Dwa razy połknęłam „Potęgę Teraźniejszości” Eckharta Tolle i dwa razy „Sadhu” Mala Sunjandara – przy drugich razach książki brzmiały dla mnie inaczej. Zapisywałam swoje przemyślenia. Również te po trawce, które w chwilach, kiedy do mnie przychodziły wydawały się genialne. Na trzeźwo, bez tego entuzjastycznego haju – były już zupełnie zwyczajne, a niektóre bezpowrotnie uciekły.
Prowadziłam bloga kulinarnego, bo uwielbiam gotować. Z czasem było tam więcej tekstów o duchowości, ludzkim umyśle i prawach Wszechświata, niż potraw. Witaj, na moim blogu, który właśnie reaktywowałam po 5 latach!
Pracowałam z Klientami jako diet coach i psychoterapeutka. W międzyczasie bardzo zainteresowałam się swoimi przeżyciami psychicznymi, a w szczególności tym, co uznawałam za najbardziej nienadające się dla świata. Zaczęłam robić o tym livy wideo. Spowiadałam się przed kamerą z tego, co mój umysł próbował ukryć. Spostrzegłam, że nie jestem sama. Dostawałam zrozumienie i wsparcie zamiast odrzucenia i stygmatyzacji, których się spodziewałam. To mnie motywowało, żeby cały czas iść o krok dalej. Zdradzać swój umysł i obserwować do czego mnie to doprowadzi. Im więcej mówiłam, im mniej zostawiałam dla siebie, tym więcej nowego napływało. Zawsze miałam o czym mówić, bo kiedy opowiedziałam już wszystko, nazajutrz budziłam się z nowymi przemyśleniami. Zaczęłam nazywać siebie „rurą”, która jest podłączona do niewyczerpanego źródła i tylko pośredniczy w tym przekazie.
Któregoś dnia edytor tekstów na moim blogu nie działał, a ja miałam taką wenę, że zaczęłam spisywać swoje myśli w Wordzie. Tak przez zupełny przypadek zaczęła się pisać moja pierwsza książka. Jej tytuł, „Szalona, ale wolna” podobnie jak tytuły dwóch następnych – „Bóg. Nic mniej, nic więcej” oraz „Człowiek. W pełni mieści się wszystko” przyszły do mnie same w najmniej spodziewanych momentach: pod prysznicem, w trakcie gotowania i podczas pracy w ogrodzie. Na książki nie miałam pomysłu dopóki nie powstały. Ich zawartość rozwijała się przede mną tak, jak przed późniejszymi Czytelnikami. Inspiracje do kolejnych rozdziałów przychodziły wprost z życia, z nagłych rozpoznań i olśnień, a przede wszystkim z pracy na sesjach z moimi Klientami.
Mój dom, w którym pomieszkiwałam ze względu na konie, wymagał remontu. Nie miałam w nim ogrzewania ani kafelków w łazience, stare okna miały szpary w futrynach, a na podłodze leżały płyty wiórowe i półwieczne dywany. Betonowy, nigdy nie wykończony taras kruszył się pod stopami. Ogród w niektórych miejscach przypominał dżunglę, a w innych klepisko – w zależności od tego gdzie akurat przestawały konie.
Los tak pokierował moim życiem, że w mniej niż 5 lat w moim fizycznym domu zmieniło się wszystko. Niczego nie planowałam. Podążałam za ciosem, pozwalałam, żeby się działo, odpuszczałam to, co szło jak po grudzie albo czego nie czułam. Nie zaciskałam zębów i nie poświęcałam się „teraz”. Robiłam swoje: pisałam, nagrywałam, pracowałam z ludźmi, realizowałam swoje pomysły. Brałam na klatę fakt, że oprócz świata duchowego moje życie wydarza się w wymiarze ziemskim i terminowo płaciłam wszystkie rachunki, podatki i ZUSy. Jeździłam na wakacje kiedy chciałam, ale nie potrzebowałam robić tego zbyt często. Lubiłam być w swoim domu, zwłaszcza, że zarówno on, jak i rzeczy, które się w nim działy były dokładnie tym, czego najbardziej pragnęłam.
Bezinteresownie wspierałam ludzi wokół mnie i sama byłam wspierana. Wsłuchiwałam się w siebie. Odkrywałam kolejne mechanizmy ludzkiego umysłu, demaskowałam Sabotażystę, rozpoznawałam nietrzeźwość emocjonalną. Bywałam w związkach i bywałam singielką.
Wątek romantyczny jest dla mnie najciekawszą sferą tego życia. Będąc do bólu autentyczna, przejawiona i nieustannie reflektująca, patrzyłam, jak dzięki byciu w bliskiej relacji wychodziły na jaw kolejne programy. Podświadomość aktywowała je synchronicznie i symbiotycznie. Wydarzały się na raz i pozostawałyby niezauważone albo błędnie interpretowane, gdyby nie moja umiejętność patrzenia na nie z lotu ptaka. Widząc oba na raz – widzi się taniec doskonały. A ponieważ są to programy, które rządzą człowiekiem z poziomu nieświadomego, taki taniec nie daje radości, tylko ciąży. Nie ma tu bowiem wolności wyboru. Jest wewnętrzny przymus i wieczne niespełnienie.
Zajmując się sobą, swoim życiem, obserwacją i opieką nad swoimi procesami psychicznymi – zapomniałam o pierwotnych poszukiwaniach. Kiedy szukałam Oświecenia cały Wszechświat mógł je skrywać. Byłam niczym źdźbło trawy u Blaisa Pascala – mała i krucha wobec Całości, ale porywająca się z motyką na słońce. Wierzyłam, że moje wysiłki i wszystko, co robię, doprowadzą mnie do momentu, w którym na moich oczach świat rozpikseluje się w kanciaste kawalątka, a do moich uszu dobiegną epickie dźwięki muzyki, jaka zawsze w filmach towarzyszy wzniosłym chwilom. Czekałam, aż coś niezwykłego wydarzy się na planie mojej percepcji, bo słowo „oświecenie” w mojej wyobraźni zakładało na pewno jakiś błysk. Może dodatkowo jakiś slow motion, czyli zwolnienie tempa wydarzającej się rzeczywistości – też jak w filmach! No i z całą pewnością takie zdarzenie musiałoby wyrwać mnie z tego świata i uczynić lepszą od innych ludzi, którzy nadal w nim żyją. Wiecie, że kiedyś wierząc w teorię lustra byłam przekonana, że spotykając inne osoby one wcale nie mają swojego życia, swojego istnienia, swojej świadomości – że to wszystko mi się wydaje, bo… to wszystko ja.
Jeśli przemierzyliście duchowość we wszystkich kierunkach – i tę, która ma swoje korzenie w tradycyjnych filozofiach i religiach, i tę tzw. new age – prawdopodobnie natknęliście się na niezwykłe mądrości o tym, że wszystko jest jednym i że istniejesz tylko ty. Albo, że wszystko, co cię otacza to awatary, lustra, części ciebie. Zbyt dosłowna wiara w tego typu koncepcje może sprawić, że oszalejesz. Twój mózg przestanie rozróżniać co jest prawdą, a co wiarą, którą usilnie sobie powtarzasz. Wtedy stajesz się jak obłąkany. Dwa lata temu w ciągu jednego tygodnia trafiły do mnie na sesję dwie niezależne osoby – obie ze schizofrenią. Każda z nich nabyła się jej oglądając specjalistyczne kanały na YouTube albo słuchając charyzmatycznych guru, którzy sugestywnie przedstawiali alternatywną wersję rzeczywistości. Ich mózgi dosłownie zaprogramowały się na widzenie tego, co tam opisywano. Jedynym papierkiem lakmusowym dla tych ludzi był obecny w nowym postrzeganiu ścisk w ciele i lęk, z którym do mnie przyszli. Odklejaniu od rzeczywistości często towarzyszą substancje zmieniające świadomość, dlatego jeśli używasz alkoholu, marihuany, emki, LSD, grzybków i psylocybiny, muchomorów albo jakichkolwiek innych enteogenów – miej świadomość, że po nich jesteś zwyczajnie bądź nadzwyczajnie nie trzeźwy, a nie cudownie oświecony.
Gdzie znajduję spokój? Pewność? Ulgę? Skąd biorę inspirację i rozwiązania dla spraw, które stawia przede mną życie? Na jakiej podstawie wiem, co jest dobre, złe, co należy zrobić, a czego zaniechać? Odpowiedź jest prosta. Zatrzymuję się. Zastanawiam. Nie, nie myślę i nie kalkuluję. Nie szukam też czegoś ani kogoś, kto powie mi co należy zrobić. Nikt nie wie co należy zrobić. Nikt przede mną. To ja potrzebuję wziąć głęboki oddech i sprawdzić w tej chwili, w swoim własnym świecie czego chcę. Albo czego potrzebuję. Albo co mi ciąży. Mogłabym dochodzić do tego zwierzając się komuś, komu ufam. Ale dokładnie tak samo mogę zwierzyć się sama sobie. I tę odpowiedź od siebie przyjąć. Bezwarunkowo.
Stawianie małych kroków w swoim własnym życiu. Zainteresowanie tym, czy jest mi dobrze teraz. Tu. A jeśli nie – to może potrzebuję koca? Albo pójść na spacer? Gdzieś zadzwonić, zwrócić się o pomoc, coś napisać?
Każdy mały krok w doświadczanie codziennego życia – mojego, takiego, jakim ono jest, oddalał mnie od wykonywania tych wszystkich duchowych praktyk, których opisy czytałam w sprawozdaniach z pobytów w buddyjskich klasztorach ZEN i na Vipassanach. Żaden to powód do dumy: wstać rano z uśmiechem na ustach, zrobić pilates i usiąść na ganku z kawą, słuchając śpiewu ptaków i odpisać na WhatsAppowe wiadomości. To nie to, co obudzić się przed świtem, a o brzasku już siedzieć w pozycji medytacyjnej i trwać tak kolejne osiem godzin, aż zadudni gong. Z bólem pleców, który „przerabia się” w swojej głowie wmawiając sobie, że to tylko myśl. I tak przez dni, tygodnie, lata. W zupełnej izolacji i w odcięciu od życia. A potem można się pochwalić swym niezwykłym dorobkiem duchowym i dalej szukać oświecenia.
Z miłością
Dominika
Komentarze