Alberta wigilijna przygoda
W ten wigilijny wieczór nic nie zapowiadało wydarzeń, które miały później nastąpić.
Albert pracował nockę na supporcie i wrócił do domu nad ranem. Spał większość dnia, z budzikiem nastawionym tak, by zdążyć na spokojnie dojechać na wigilię do rodzinnego domu. Telefonowy alarm obudził go o odpowiedniej porze w nieodpowiednim stanie, ponieważ z okropnym bólem pleców – jego kotka Pompadurka postanowiła wywłaszczyć sobie lwią część jego i tak małego łóżka. Jego świadomy, trzeźwy umysł nie miał w zwyczaju oddawać więcej, niż pięćdziesięciu procent tzw. przez niego „UPSa”, czyli Użytecznej Powierzchni Spania, z czego Pompusia najwyraźniej zdawała sobie sprawę i wywłaszczała sobie cenny centymetr kwadratowy UPSa po centymetrze kwadratowym gdy Albert zasnął. Nim Albert skończył rozcierać obolały kręgosłup, Pompusia stała już przy drzwiach machając swoim krótkim, ciemnym ogonkiem ze zniecierpliwieniem, którego mogłyby się od niej uczyć panie w okienkach w urzędzie skarbowym. Nie raczyła nawet patrzeć w jego stronę – stała przed drzwiami i całą sobą oczekiwała. Oczekiwała w sposób, w jaki nikt i nic nie potrafi oczekiwać – błagalnie, z wyraźnym zniecierpliwieniem i znudzeniem naraz. Albert stwierdził, że jego kręgosłup nie jest mu koniecznie potrzebny do otwarcia drzwi i nałożenia jedzenia do miski Pompusi, więc wstał, jęcząc z bólu.
– Idę, idę, przecież widzisz, że idę.
Pompadurka na moment przestała ruszać ogonem, by zakomunikować, że nie, nie widzi. Słyszy może, ale widzieć na pewno nie widzi, i oczekuje.
Albert wszedł do kuchni, wstawił wodę na kawę i tym samym popełnił pierwszy tego dnia błąd, co wyraźnie zakomunikował mu wyraz mordki Pompusi: „Priorytety, priorytety, mój drogi.” – zdawała się wyrażać.
– Dobra, już ci nakładam jedzenie.
Otworzył saszetkę z jedzeniem dla kota, ale nader energicznie – poleciała lotem swobodnym w kierunku okna i tam też poczęła się rozbryzgiwać. Jeżeli ktoś porównałby tę saszetkę do człowieka, to stwierdziłby, iż ma ona ogromne ambicje i na pewno daleko zajdzie, gdyż saszetka owa nie miała na myśli zapaskudzić tylko okna – jej plan i ambicje były szeroko bardziej zakrojone, toteż zwiedziła także okoliczne kwiatki na parapecie, tenże parapet, a także ścianę pod parapetem, stół i podłogę. „Co za ciamajda” – zdawała się wyrażać mordka Pompusi. Albert zaklął pod nosem. Los chciał, że była to ostatnia saszetka z jedzeniem.
– Dobra, Pompusia, zliż ile się da z podłogi, ja lecę do Lidlonki po jedzenie dla ciebie.
Albert w biegu ubrał się i wybiegł ze swojego mieszkania. W drodze do Lidlonki postanowił przejechać się na zlodowaciałym chodniku myśląc „Tyle chociaż to mi się dzisiaj należy”, co było złą decyzją. Można o tym wnioskować po siniakach na udzie, które zarobił po wywaleniu się na końcu swojej krótkiej przejażdżki. Wstał, otrzepał spodnie i kurtkę, i jakby nigdy nic poszedł do sklepu. Po wystaniu się dziesięć minut w kolejce doszedł przy kasie do wniosku, że zapomniał portfela. Klnąc pod nosem wrócił się do mieszkania, ponownie próbując swoich sił jako łyżwiarz-amator. Albert zawsze starał się doszukiwać pozytywów w tym, co przytrafiało mu się w życiu. Gdy więc ponownie wywalił się na ślizgawce, stwierdził: „Przynajmniej siniaki będą symetrycznie”. Po znalezieniu portfela, wrócił do sklepu, szeroko omijając ślizgawkę. Ponownie wystał się w kolejce, ale udało mu się nabyć jedzenie dla Pompusi. Wracając stwierdził nonszalancko: „A, do trzech razy sztuka!”. Gdy ponownie wylądował na ziemi, stwierdził, że w zasadzie to on nie lubi się ślizgać, więc więcej tego robić nie będzie. Wrócił do domu i ku zdziwieniu swojemu i Pompusi odkrył, że nie ma ze sobą jedzenia dla niej – musiało mu wypaść z ręki, gdy wywalił się po raz trzeci. Rychło wrócił na miejsce zdarzenia i rozpoczął poszukiwania jedzenia dla kota marki Szczęśliwy Sierściuszek. Po piętnastu minutach powtarzania, że to niemożliwe, by opakowanie jedzenia dla kota rozpłynęło się w powietrzu zauważył, że spoczęło ono na gałęzi drzewa.
– To się po prostu w głowie nie mieści – pomyślał. Poddał się i poszedł z powrotem do Lidlonki po kolejne opakowanie. Wracając wmawiał sobie, że nie lubi się ślizgać.
Gdy wpadł do mieszkania, Pompusia odgrywała scenę umierania z głodu, leżąc przy misce i lekko trącając ją łapką z przymkniętymi oczami. Albert już miał rozpiąć kurtkę, ale gdy zobaczył tę scenę, chciał zadzwonić do kogoś i zgłosić Pompusię do Oscara za najlepszą rolę dramatyczną, ale powstrzymał się i zamiast tego nałożył jej jedzenie do miski. Apatyczna Pompadurka wstała, powąchała zawartość miski, po czym, wydawało się, wydęła wargi i poszła położyć się na swój kocyk na kaloryferze. Albert pokiwał głową i westchnął. Zdjął zimowe ubrania i już miał pstryknąć włącznik czajnika, by zrobić sobie „poranną” kawę, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Podszedł, otworzył je i zobaczył w nich Świętego Mikołaja.
– Hoł hoł hoł! – zawołał tenże brodaty jegomość o wydatnym brzuchu. – Czy mój przyjaciel był grzeczny w tym roku? – zapytał, po czym stwierdził w myślach, że zaraz ugotuje się w tym stroju.
Albert podniósł jedną powiekę i stanął jak wryty.
– To się bardzo dobrze składa! – kontynuował Święty Mikołaj, niezdemotywowany brakiem entuzjazmu ze strony Alberta – ponieważ wygrał pan voucher na pięćdziesiąt procent zniżki na parę łyżew!
Albert westchnął ciężko, roztarł posiniaczone udo, po czym wyciągnął rękę po voucher.
– Dokładnie tego potrzebowałem – powiedział. Uśmiechnął się i podziękował, zamykając drzwi. Odwrócił się w kierunku Pompusi, która spojrzała na niego z politowaniem.
– Nie patrz tak na mnie Pompusia. Ejże! Spóźnimy się! Wskakuj do transporterka, hrabianko!
Pompusia zrobiła wielkie, przerażone oczy. Ona i transporterek nie byli kompatybilni. Albert dodał, jakby to miało pomóc:
– Obiecuję, że będę omijał ślizgawki…
Komentarze