MEKSYK – relacja z wewnętrznej podróży

TULUM

W Tulum spędziliśmy dwa dni przy dźwiękach muzyki, w ogólnie imprezowym klimacie i pijąc tequillę, którą szczodrze obdarowywała nas właścicielka hostelu, która pracowała jednocześnie w pobliskim barze o nazwie Mezcalin. Moje pierwsze spotkanie z rzeczywistością meksykańską, z atmosferą, ludźmi i tym czymś, co określa w jaką stronę zmierza dzień, było druzgocące. To, co poczułam, czego doświadczyłam, co zobaczyłam na własne oczy, mogę przyrównać tylko do sytuacji, w której rzeczywistość z Harrego Pottera nagle okazuje się być naprawdę i to naturalnie gdzieś, w jakiejś części tego samego świata, w którym wszyscy od dawna żyjemy. „Dlaczego mi nikt nie powiedział, że istnieje takie miejsce, gdzie TO istnieje?” – takie zdanie i zatkanie z niedowierzania towarzyszyły każdej z pierwszych chwil, spędzonych w Meksyku.


Galeria Tulum – kliknij w zdjęcie aby powiększyć

Zewsząd czułam prawdę, otwartość serca, szczery uśmiech, zwyczajną, niepohamowaną radość, życzliwość i piękno. Gdzie się nie obróciłam, jakaś fala teraźniejszości unosiła kolejne scenografie wokół mnie. Ze zdumieniem i otwartą buzią patrzyłam jak niepozorna dziewczyna idąc drogą zaczyna śpiewać, coraz głośniej i głośniej, staje twarzą do wpatrzonych w nią klientów baru i tworzy unikatową, porywającą melodię, a kiedy pada ostatni dźwięk, zatrzymuje się przed nią czarna limuzyna, a ona wsiada i odjeżdża, jakby to było dobrze zaplanowane show. O 3 w nocy.

Z każdej strony, w każdej chwili, dzieje się życie. Zawsze przynosi COŚ, a ty jesteś w ogniu wydarzeń. Jesteś bezpośrednim adresatem życia. Nie ma gdzie się wycofać, bo nic nie jest ukryte (chyba, że tak postanowisz i będziesz się siłować z falą). Dokładnie odwrotnie niż to, co znałam z życia w Polsce – tu ucieczka przed życiem, ukrywanie się i udawanie, że to, co przychodzi, mnie nie dotyczy (jestem przeoczana w codziennych nieustannie tworzących się scenariuszach), jest normą, zapisaną w zbiorowej nieświadomości i realizowaną przez fizykalne społeczeństwo.

Kiedy siedząc przy barze w Mescaline uświadomiłam sobie to wszystko, kiedy dotarło do mnie wprost, że właśnie znalazłam się w miejscu utkanym z Serca, z otwartości, z życzliwości i z totalnego otwarcia na prawdę (co jest naturą Ducha), pierwszy raz w życiu poczułam, że JESTEM W DOMU. Co w środku, to na zewnątrz. Wszędzie. Nie tylko rezonans, ale całkowite przeniknięcie się wnętrza i tego, co na zewnątrz. Jedno, bez blokad, barier i lęku, że za chwilę w rzeczywistości przejawi się dobrze znana nieświadomość. Czysta rzeczywistość Serca w kompletnym, nasyconym przejawieniu Tej Chwili.

Płacz objął mnie całą. Cała byłam płaczem. Płacz był efektem niemożności utrzymania w sobie pomieszanego stanu niedowierzania (że to rzeczywistość), wdzięczności, miłości i zachwytu. Kiedy tak się wyrażałam, niemalże konwulsyjnie, wszystko wokół mnie patrzyło z miłością i ulgą. „Witaj w domu” – usłyszałam od barmana. Nikt nie był zdziwiony. Tak długo na mnie czekali.

Komentarze
bannersesja