Kiedy zobaczyłam w aktualnościach na Facebooku wpis o wyprawie do Meksyku, poczułam dokładnie we własnym krwioobiegu, jak coś się w momencie zmienia i dostosowuje swą trajektorię do decyzji, która właśnie zapadła na głębokim poziomie (której jeszcze nie byłam świadoma) i poprzez którą otwarta została nowa ścieżka, której mogłam wcale nie obrać.
To bardzo specyficzne uczucie, kiedy wiesz (nie wiedząc skąd, choć jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę gdzie leży Źródło), że coś się wydarzyło, coś zapadło, coś zmieniło kształt i, choć zadziało się to na poziomie nieprzejawionym (fizycznie odczuwasz kontynuację tego, co znasz, jednocześnie nie wierzysz temu, co widzisz), WIESZ i CZUJESZ nieprzejawione jako Prawdę, esencję, to, co JEST i co za chwilę zamanifestuje się w czasie – bo nie może być inaczej, skoro to już się zdarzyło.
Tak więc w chwili, kiedy zobaczyłam post o wyprawie do Meksyku, wszystkie potencjalne ścieżki zaniknęły, pozostawiając jedną, wyraźną, która od teraz jest zasilana całą energią Wszechświata. Jak puzzelki, wszystkie pozornie nieznaczące i niepołączone zdarzenia w czasie, przygotowują dla mnie podróż życia. Podróż Życia.
Jadę do Meksyku.
Oto kierunek, który obrałam w marzeniach po przeczytaniu książki „Xenna, moja miłość” na pierwszym czy drugim roku studiów.
Jadę do Meksyku.
Jeśli miałabym zwiedzać Meksyk najbardziej „po mojemu” jak się da – to ta wyprawa jest idealna.
Jadę do Meksyku.
Poinformowałam najbliższych, że chcę jechać i zewsząd reakcje, jakby to była najbardziej oczywista rzecz, jaką robię.
Jadę do Meksyku.
A wizja, która towarzyszy wszystkiemu, co postanowione, oślepia białą plamą, mówiąc do mnie: nic, co jest ci dostępne w wyobraźni teraz.
Czas mijał szybko, wypełniony i nasycony cudami, cierpliwością, odkrywaniem tego, co jest zamiast myśleniem o podróży. Pełen spokój towarzyszył mi podczas kupowania biletów i wyraźnym zaleceniu wprost z Serca o zabraniu tylko podręcznego, ośmiokilogramowego bagażu do samolotu. Nawet próbowałam uruchomić racjonalne myślenie i rozważyć bagaż rejestrowany, ale ciemność i duchota z chwilą wejścia w myśli sprawiły, że porzuciłam ten pomysł bez przyjrzenia się mu. Zaufanie.
Tydzień przed wylotem poznałam Bartka. To było spotkanie, podczas którego w mniej niż półtorej chwili wiedzieliśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Żadne z nas się nie zastanawiało, bo czuliśmy, jakie to oczywiste. Oboje w radykalnej prawdzie.
To było dzień po tym, jak po brzegi wypełniłam się miłością, przekraczając dualizm i nagrałam o tym live’a. To było ostatniego dnia Vipassany, którą opuściłam pierwszego dnia i dzięki temu, prowadzona Sercem, znalazłam się we właściwym miejscu i czasie, spotykając Miłość mojego Życia. Ten tydzień spędziliśmy razem i rozjechaliśmy się w poczuciu, że wyjazd do Meksyku jest najlepszym, co może nam się przydarzyć TERAZ.
Spakowałam się w 20 minut. Dokładnie tyle zajęło mi otwarcie szafy i ułożenie na kupce tego, co samo wpadło mi w ręce z oczywistością oznajmiając: to ma zostać zabrane. Ani przez moment nie zastanawiałam się czy to dobre, wystarczające, czy czegoś jeszcze nie dopakować. Prowadzona za rękę przez Mój Wszechświat, zaufałam w pełni i nie dałam grama energii żadnej wątpliwości, która mogłaby zamajaczyć na czystym niebie.
W podsumowaniu podróży okazało się, że mogłam zabrać 1/3 tych rzeczy i następnym, podobnym razem będę to miała w uwadze.
Niewiarygodne było to, czego doświadczałam podczas wyprawy w związku z bagażem – jakiekolwiek przygotowania na miejscu, przed pomniejszymi wyprawami czy przemieszczając się od hostelu do hostelu, zajmowały mi kilka sekund (wszystko samo się pakowało i pokazywało jako oczywiste), były to chwile proste i ciche, niewypełnione żadnym przemyśleniem czy planem (awaryjnym). Siedziałam wtedy w oddechu i totalnym relaksie czekając, czasem kilka godzin, aż inni uczestnicy ogarną swoje bagaże na następny odcinek wyprawy. Niewiarygodne.
Kiedy 23 lutego 2019 roku startowałam samolotem (dzień wcześniej niż planowano) z Meksyku ku Polsce, w momencie oderwania kół od ziemi, przypomniałam sobie z pełną wyrazistością i obejmującym wszystkie zmysły, uczuciem, ten moment, kiedy trzy tygodnie wcześniej, postawiłam pierwszy raz stopę na meksykańskiej, rozgrzanej nieustającym słońcem ziemi, zaraz po przekroczeniu progu lotniska w Cancun.
Powietrze było ciepłe i lepkie. Właśnie zapadł pierwszy od 16 godzin zmierzch – całą podróż z Berlina do Meksyku lecieliśmy przy świetle dziennym, przekraczając strefy czasowe. Grupa zebrała się przy wyjściu i ruszyliśmy naszym osobistym vanem, pełnym kwiatów, bananów i zapachu kopalu, przy dźwiękach etnicznej, meksykańskiej muzyki, w stronę pierwszego, odwiedzanego przez nas miasteczka – Tulum.
Komentarze