DŻUNGLA
Po Tulum pojechaliśmy do dżungli. Przeżyłam tam jedną z najcięższych i najmniej przyjemnych nocy w moim życiu.
Kiedy znaleźliśmy się sami – grupa 13 turystów, przyroda i towarzyszący temu wypadowi alkohol, zaczęły się dziać rzeczy, których nie przewidywałam i które odmieniły całość mojego doświadczenia tam, strącając mój wysoki i radosny stan ducha w przepaść głęboko poniżej linii depresji.
Galeria dżungla- kliknij w zdjęcie aby powiększyć
Ważny dla dalszych opisów jest fakt, iż prawdopodobnie byłam jedyną osobą, która nie piła alkoholu i nie była pod wpływem żadnych substancji psychoaktywnych. Sytuacja zdarzyła się następująca: jeden z uczestników wyprawy, zwracając się do mnie wyraził wielki, tkwiący w nim gniew i wyprojektował winę na mnie. Porozumienie było niemożliwe, głównie za sprawą alkoholu ale też całkowitej nieświadomości tego, że odpowiedzialność za emocje zawsze należy do ich właściciela. Bez tej świadomości (czyli kiedy następuje projekcja winy na zewnątrz), mamy do czynienia z najczystszą formą przemocy psychicznej. I to się zadziało.
Byłam w tym sama (a właściwie moja Mała Forma). Totalnie niezrozumiana. Bez tej miłości, którą na co dzień jestem otoczona. Poczułam się jak w przedszkolu. Wtedy zaskakująco i ostatecznie zawiodłam się na tym, komu zaufałam – naszym przewodniku, który, gdy wspomniałam o braniu odpowiedzialności za swoje emocje i projekcji, spojrzał na mnie podejrzliwie mówiąc: „Ciekawy punkt widzenia”. Od tej chwili wiedziałam, że ta podróż przyniesie mi coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Odkąd stawiam siebie na pierwszym miejscu i dbam bezkompromisowo o swoje Wewnętrzne Dziecko, takie sytuacje rozwiązuję szybko i prosto – pozostając Sobą i wyrażając bez skrępowania Siebie, moja przestrzeń sama oczyszcza się ze wszystkiego, co mnie nie akceptuje, nie kocha, nie jest w stanie znieść Prawdy. Tym razem wiedziałam, że takie rozwiązanie jest mi praktycznie niedostępne i że dla Siebie będę musiała odwołać się do wszelkich dostępnych mi pokładów akceptacji. I tak odkryłam Ciszę…
Pomimo wewnętrznego bólu, który towarzyszył mi prawie do samego końca podróży, coraz szerzej otwierałam się na bycie w innym wymiarze Rzeczywistości. Pierwsza noc w dżungli skonfrontowała mnie ze strachem – ja sama w namiocie rozbitym na uboczu, mnogość dźwięków i odgłosów, w których umysł upatrywał się śmiertelnego zagrożenia – w Meksyku jednym z najpopularniejszych zwierząt żyjących wolno są jaguary.
Potem odkryłam, że w Ciszy nie ma niczego na zewnątrz, a więc niczego, co mogłoby wyłonić się z mroku dżungli i mnie zaatakować.
Kilka dni później, będąc w Pan Chan nad wodospadami, doświadczyłam całkowitego połączenia z tym, po czym kroczą moje bose stopy. „Jak mrówki mogłyby mnie pogryźć, kiedy je WIDZĘ?. Kiedy jestem częścią krajobrazu.” W ciszy obserwowałam dwa obrazki: w jednym człowiek-pan, bez uważności na cokolwiek poza samym sobą, panoszący się w Świątyni Pachamamy, nie zauważając swojego Gospodarza. I drugi, w którym WIDZĘ wszystko takim, jakie jest. Widzę całą świętość w każdym listku i każdym stworzonku. I właśnie przez to, że widzę, jestem goszczona z najwyższym szacunkiem – czyli przyjęta jako swoja. Współistniejąc ze wszystkim, co wokół mnie, staję się częścią tego krajobrazu i nic nie jest zewnętrzne. I to jest dokładnie ten stan świadomości, w którym znika lęk – atak nie istnieje, bo nie ma niczego na zewnątrz.
Podczas całej wyprawy nie ugryzła mnie ani jedna mrówka (co jest podobno nie do uniknięcia), za to nigdy, w całym moim życiu, nie wylałam tylu łez wdzięczności i wzruszenia, co w kontakcie z meksykańską dżunglą.
Komentarze