DROGA DO JUNGLE PALACE
Galeria droga do Jungle Palace – kliknij w zdjęcie aby powiększyć
Od wyjazdu z dżungli do cywilizacji, którą w Meksyku definiował dostęp do prądu i zasięg internetowy, dzieliły nas 2 dni. Zatrzymaliśmy się w niebieskim barze przy głównej trasie międzystanowej, gdzie zjadłam dwie cesadille (tradycyjne meksykańskie pszenno-kukurydziane placki z nadzieniem), po których rozbolał mnie brzuch. Nie byłam sobą. Czułam ciężar i przytłaczające osamotnienie. Postanowiłam odłączyć się od grupy i dać sobie przestrzeń, której tak bardzo potrzebowałam. Zostałam w busie podczas gdy reszta osób postanowiła nocować w dziczy, pod piramidami. Od tego momentu coraz częściej wybierałam dla siebie niestandardowe rozwiązania, w których odnajdywałam wolność. Ceną za Nią była izolacja oraz taki stopień odrzucenia, jaki był możliwy przy wspólnym podróżowaniu. Moim wentylem bezpieczeństwa, wsparciem i miłością były bezwarunkowo kochające osoby, z którymi pozostawałam w kontakcie przez internet oraz „przypadkowa” książka Osho.
Późnym wieczorem dotarliśmy do Pan Chan, gdzie spędziliśmy prawie tydzień w dwóch, różnych miejscach. Podróż między kolejnymi miejscami na naszej trasie przypominała przeskoki między światami. Wszystko się zmieniało: sceneria, energia, nastawienie, sposób spędzania czasu. Jungle Palace był kempingiem z mnóstwem atrakcji, knajpkami, muzyką na żywo i bardzo kolorowymi ludźmi. Cała infrastruktura wkomponowana w zapierający dech krajobraz dżungli. Piłam tam największą kawę na świecie (uważajcie, kiedy ktoś w Meksyku zaproponuje wam napój grande) i nie pamiętam ile razy uprzejmie odmówiłam zakupu grzybków halucynogennych. O grzybkach będzie jeszcze później. W Jungle Palace czułam się świetnie. Trzy dni wolności bez zbiórek, planów, czy obowiązkowych aktywności były dla mnie jak dopływ świeżego powietrza, które łapczywie chłonęłam.
Pan Chan słynie z ruin pomajańskich cywilizacji oraz wodospadów. Ze wszystkich tzw. miejsc mocy, jakie odwiedziłam w ogóle, najsilniej energetycznie oddziaływał na mnie gruby kamień. Pierwszy raz poczułam to w kościele w Lizbonie. Te same przejmujące i pochłaniające całą moją postać, odczucia, pojawiły się właśnie przy ruinach. Nie szukasz żadnych energii, one TAM SĄ.
Galeria ruiny – kliknij w zdjęcie aby powiększyć
Raz wybrałam się do Palenque – jednego z nielicznych dużych miast, które odwiedziłam w Meksyku. Potem, zapytana o miasta, uświadomiłam sobie, że ich energia, mimo, że są tak różne od europejskich metropolii, jest dla mnie równie przytłaczająca.
Natomiast jedna rzecz nieustannie mnie w Meksyku zdumiewa i zachwyca – obojętnie gdzie się nie znajduję – w mieście, w wiosce, w dżungli czy na trasie przelotowej, wszędzie spotykam spójny krajobraz. W Meksyku wszystko jest autentyczne, pasujące do siebie, naturalne i prawdziwe. Kiedy robiłam zdjęcia, nigdy nie musiałam czekać, aż ludzie przejdą czy samochody znikną z kadru. Na cokolwiek nie spojrzałam – wszystko było perfekcyjnie dopasowane do całego obrazu. Takiej spójności nigdy nie doświadczyłam w Europie, gdzie czuję, że przestrzenie są raczej zaaranżowane, niż pozwala się im na autentyczność.
Meksykanie, przynajmniej ci, których spotkałam, nie przywiązują się do standardów. Ich sposób myślenia i podejście do świata jest spontaniczne, nie ograniczone, a na pewno wolne od lęku przed oceną. To dlatego zamawiając zupę na mieście można było zamiast niej dostać penne, a kupując w kawiarni koktajl z owoców, po wypiciu połowy szklanki kelnerka podeszła do mnie z garnuszkiem, w którym zostało jeszcze trochę – to, co się nie zmieściło – i dolała do mojej szklanki z szerokim uśmiechem. Każdy robi tak, jak czuje. I jest w tym tyle szczerości, życzliwości i dobrej woli, że mogłaby to być wspaniała lekcja przyjmowania tego co jest dla każdego służbisty, perfekcjonisty i marudy. Świat pełen niespodzianek możliwy jest tylko wówczas, kiedy się na nie pozwoli (odwrotność oczekiwań).
Ruszając w podróż po Meksyku nie czytałam planu podróży i nie miałam pojęcia, jakie miejsca odwiedzę oraz jakie są główne punkty programu. Każdą chwilę, każde zdarzenie przyjmowałam z pełną otwartością i radosną akceptacją. Ta akceptacja nie płynęła z postanowienia czy siły woli, objawiała się lekko jako efekt prawdziwego braku wyobrażeń i towarzyszących im oczekiwań, dlatego nie miała swojego przeciwieństwa. Pozorne opóźnienia, nieoczekiwane przerwy w podróży czy tzw. zmiany planów były dla mnie dokładnie tym, co ma następować. Tylko dlatego, że wydarza się w rzeczywistości.
Komentarze