DROGA DO SZPITALA
Jechaliśmy długo. Kilka razy wymiotowałam z bólu. Dwie osoby z grupy się odłączyły, dzięki czemu miałam dla siebie całe, podwójne siedzenie i mogłam podróżować w pozycji półleżącej. Przystanek w przydrożnym barze. Zapach jedzenia powodował u mnie zawroty głowy. Już drugi dzień nie jadłam. Kładłam się to tu, to tam, czekając na grupę.
W końcu dojechaliśmy do miasteczka, w którym był lekarz. Dostałam zastrzyk w pupę i diagnozę: bakteria. Miałam poczuć się lepiej. Zalecono mi jeść.
Dotarliśmy w miejsce, z którego grupa miała iść dalej pieszo przez las, a ja miałam zostać odwieziona naszym vanem do całkowicie odludnego kempingu, gdzie zostawaliśmy do jutra. Vanem kierować miał syn właścicielki kempingu. Została z nami jeszcze jedna osoba z grupy, która też nie czuła się najlepiej. Kierowca siadł za kółkiem i… nic. Nie potrafił odpalić samochodu. Nie potrafił obsługiwać skrzyni biegów. Nie było szans, żeby dowiózł nas gdziekolwiek. Dziewczyna, która „przypadkiem” została w vanie była typem osoby, dla której niemożliwe nie istnieje, a każda czarna dupa jest wspaniałym motywem do działania. Wyprosiła chłopaka zza kierownicy i, pomimo tego, że zupełnie nie wiedziała jak, zawiozła nas na miejsce.
Dostałam łóżko i leżałam, czekając aż zastrzyk zacznie działać. Nie wstałam już tego dnia. W nocy obudził mnie ból. Nie ustawał. Nie byłam w stanie usiedzieć cicho. Z każdym oddechem wydobywał się ze mnie jęk. Zawołałam naszego przewodnika i skontaktowałam się z mamą, która miała numer do ubezpieczalni. Okazało się, że jesteśmy na takim zadupiu, że nawet po danych z GPSa żadne pogotowie nie będzie w stanie do nas dojechać. Do najbliższego miasta było 10 godzin drogi (w Meksyku odległości podaje się w godzinach jazdy, a nie w kilometrach, ze względu na topki – wały w poprzek jezdni, przed którymi trzeba hamować prawie do stój – jest ich pełno w całym Meksyku i większość jest nieoznakowana). Wszyscy spali. Dostałam Tramal i udało mi się przeżyć noc.
Nazajutrz pojechałam taksówką do zielarki, mieszkającej w pięknej dolinie, kilka kilometrów od miejsca, w którym spędziłam noc. W tym czasie grupa się zbierała i pakowała. Ta kobieta była moją siostrą. Widziałyśmy i czułyśmy Jedno. Otuliła mój brzuch kompresem z wilgotnej gliny, żeby odjąć trochę ognia i zdecydowanie skierowała mnie do szpitala. „Musisz znaleźć naprawdę dobrego lekarza. Nie pierwszego lepszego. Obiecaj mi, że pojedziesz prosto do szpitala.” Potem przypomniała sobie, że ma namiar na świetnego specjalistę od jamy brzusznej – był wykładowcą jej synowej na studiach medycznych. Właśnie w Oaxace, do której planowo zmierzaliśmy!
W vanie zrobiono dla mnie hamak pod nogę. Jazda z takim bólem byłaby niemożliwa, gdyby nie kolejne dawki tramalu. Po drodze zatrzymaliśmy się w małej wiosce, słynącej z grzybków halucynogennych. Grupa zamówiła wegańskie burgery na wynos, żeby nie tracić czasu na postoje. W pewnym momencie kierowca źle się poczuł i poprosił o zmianę jedyną osobę, która mogła i potrafiła prowadzić vana.
Zatrzymaliśmy się przy drodze. Kolejne osoby czuły się źle. Wszyscy, oprócz mnie, wyszli z vana. „W tych burgerach były grzybki” – odezwała się jedna z osób. I wtedy do wszystkich dotarło, co się stało. Byłam 8 godzin drogi od miasta, w którym jest szpital, z grupą naćpanych ludzi, z których nikt nie był w stanie kontrolować swojego stanu.
I najlepsze: jedyna osoba, zdolna prowadzić vana, która też jadła burgery, była całkiem przytomna – grzybki na nią nie zadziałały.
Czy można jeszcze piękniej doświadczyć boskiego ukochania, kiedy oddajesz się cała w bezgranicznym Zaufaniu? Ja tylko patrzyłam. Obserwowałam to, co się wydarza wokół, bez przywiązania do Małej Formy. Bez przywiązania do życia w ciele, a jednocześnie poza jakimikolwiek myślami o tym, co się wydarza i co może nastąpić. Było tylko to, co jest i to było w pełni kompletne.
Po wielu godzinach drogi, przed północą, dotarliśmy do szpitala. Konsultowało mnie sześciu lekarzy, zanim wykonano USG. Trudno było zdiagnozować cokolwiek badając moje reakcje na ból, bo był on przysłonięty silnymi środkami przeciwbólowymi, które brałam, żeby w ogóle móc dojechać do szpitala. „Jak długo cię boli? 3 dni??? To niemożliwe!” Zapalenie wyrostka. I zapalenie otrzewnej. „You need surgery. Now.”
Dostałam piękny, luksusowy pokój z łazienką i przygotowano mnie do operacji. To był prywatny szpital, jeden z droższych w Meksyku. Dr Carlos Sanchez, którego poleciła mi cudowna zielarka, okazał się wybitnym specjalistą od wyrostków. Nawet on przez całą swoją karierę nie spotkał tak wielkiego wyrostka.
Leżąc na mobilnym łóżku, wieziona do sali operacyjnej, byłam bardzo uważna na to, jak odbieram to, co się wydarza. Spodziewałam się fal lęku na widok pochylających się nade mną twarzy albo przynajmniej bezwiednej reakcji niepokoju, kiedy wjechałam do sali operacyjnej. Nic takiego się nie działo. Czułam tylko spokój, radość i akceptację. Nie istniał ani jeden powód, dla którego mogłabym stawiać opór temu, co jest. Wszystko było takie piękne.
Przed samą operacją podszedł do mnie jeden z lekarzy, który konsultował mnie pod sam koniec. Miał szczególnie miłą twarz i biła od niego wspaniała energia. „Don’t worry. Everything will be OK.” – powiedział do mnie, a ja odpowiedziałam promiennym uśmiechem.
Narkoza przyszła lekko, podobnie jak wybudzenie. Tylko przez chwilę czułam, że chcę mówić, a nie mogę. Potem odzyskałam swoje ciało. Zawieziono mnie do pokoju, w którym spędziłam następne 4 dni.
Dowiedziałam się, że to była bardzo skomplikowana operacja, bo wyrostek pękł i rozlał się po jamie brzusznej. Ryzyko śmierci było bardzo wysokie. Po trzech dniach od zapalenia powinnam nie żyć (podręczniki medyczne podają góra 4 godziny od zapalenia do operacji). Gdyby mój umysł znał te informacje, prawdopodobnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Mając pustą głowę i pełne zaufanie do tego, co się wydarza, a przede wszystkim do Tego, w czyich objęciach nieustannie Jestem, wszystko to, włącznie z bólem, było dla mnie nie tylko piękne i wzruszające, ale i wspaniale weryfikujące i osadzające w zaufaniu. Kiedy nie ma strachu, ból jest tylko pewną intensywną jakością. Kiedy nie ma lęku o cielesne przywiązania, świadomość pozostaje czysta i taka sama – Jedna, niezależnie od zewnętrznych okoliczności, które pojawiają się i przemijają. Nawet w tzw. ogniu wydarzeń, czysta, przytomna świadomość nie została przesłonięta – zarówno na stole operacyjnym, jak podczas ceremonii z kaktusem, czy szałasu potów. To ta przytomność, bez ram i bez granic, która była obecna podczas pierwszej nocy w dżungli, i późniejszych, kiedy znikało „ja”, a świadomość trwała świadoma siebie.
Komentarze